Piękno tkwi w różnorodności
Jesienią 2019 roku prowadziłam trzech fajnych facetów na Lobuche East, dość popularny sześciotysięcznik w rejonie Mt. Everestu w Nepalu. Każdy z nich ciekawy, każdy ze swoją ekspercką wiedzą i zamiłowaniem do retoryki. Łatwo można sobie wyobrazić, że początek wyprawy nie był łatwy. Przestrzeń i czas ograniczone, a opowieści wiele.
W pierwszych dniach toczyła się walka o uwagę, ale z biegiem czasu dzięki naszej inteligencji ;-) i dobrej woli wszystko się ułożyło, a wyprawa dobrze się skończyła. Pomimo kapryśnej pogody wszyscy weszli na Lobuche East 6119m n.p.m., szczęśliwie wcześniej przechodząc przez przełęcze Renjo i Chola. Hymnem tej wyprawy stała się parafraza słynnej piosenki Manaamu „Luciola” ze słowami Maćka - Renjo La, Renjola Cho-o-La... a hasłem przewodnim, intonowanym z kolei często przez Rafała było: W różnorodności siła!
Wyjeżdżając w tym roku - 2022, do Nepalu wiedziałam, że będzie bardzo ciekawie. Osiem osób w grupie. To fajnie, ani za wiele, ani za mało, ale ... każdy z innej bajki. Mało tego - indywidualności. Wyzwanie - pomyślałam.
Wszystkie osoby poznaję jeszcze przed wyjazdem. Dużo korespondujemy. Pojawiają się pytania, indywidualne kwestie powiązane ze zdrowiem, osobliwe wymagania. Jedni piszą krótko, myślnikami, inni rozpisują się i chcą wiedzieć jak najwięcej, a kolejni wolą zadzwonić, zazwyczaj z samochodu, bo tylko wówczas mają chwilę. Oprócz tych osobowościowych różnic każdy ma inne doświadczenie w górach, inne możliwości planowania wyjazdu, a w związku z tym bardzo różne są oczekiwania od takiej wyprawy, pierwszej (i przed podróżą wszyscy są przekonani, że jedynej) wyprawy w Himalaje.
Zatem przed wiosennym trekkingiem wiedziałam, że jadą osobowości, które będą musiały ze sobą funkcjonować codziennie przez prawie trzy tygodnie. Moim zadaniem i marzeniem było sprawienie, aby funkcjonowały bardzo dobrze. Bo każdy, niezależnie od różnic, chce przeżyć taką wyprawę jak najlepiej, jak najpełniej i wrócić tylko z pięknymi wspomnieniami i każdemu się to należy.
Dla mnie każdy człowiek jest właściwy, dobry, a może nawet patetycznie powiedziawszy piękny. Nie wszystkie osoby są w stanie tak samo owocnie ze sobą współpracować, nie wszyscy chcą ze sobą spędzić życie, ale akceptując swoją różność i umiejąc dostrzec dobre cechy drugiej strony łatwiej ze sobą być.
Myślę, że pod tym względem, współpracy, koegzystencji, wyprawa udała się i każdy dając z siebie tyle ile mógł spełnił swoje marzenie o Himalajach. Z tego jestem najbardziej zadowolona.
Mieliśmy dobrą pogodę, chociaż niestety wchodząc na Gokyo Ri niebo zasnuły gęste chmury i nie było nawet złudzeń, że zobaczymy widoczne stamtąd ośmiotysięczniki: Mt. Everest, Lhotse, Makalu i Cho Oyu. Na chwilę odsłoniła się nasza ścieżka wzdłuż jezior i pokazał się lodowiec Ngozumpa.
Znacznie więcej szczęścia mieliśmy podchodząc do Gorakshep i następnie idąc do bazy pod Mt. Everestem, czyli EBC. Jesienią omijam to miejsce, jako, że nie jest moim ulubionym, a wiosną ma dodatkowy atut - żółte ekspedycyjne namioty wspinaczy. Im dłużej prowadzę grupy, tym bardziej przekonuję się jednak, że to nawet nie chodzi o tę bazę, ale o bliskość lodowca. Przechodzenie przez „dopływ” lodowca Khumbu i widok lodospadu jak i cyrku śnieżnych szczytów, które stanowią granice Nepalu jest ważnym wydarzeniem wyprawy. Jak i oczywiście widok na Mt. Everest z Kala Pattar.
Dla mnie osobiście największym przeżyciem było spotkanie w jednej z lodgy (hoteliku) syna Tenzinga Norgaya - Jamlinga. Mam nadzieję, że na moich współtowarzyszach podróży zrobiło to równie duże wrażenie. Tuż przed trekkingiem skończyłam czytać biografię Tenzinga autorstwa Ed Douglasa i bardzo żałuję, że za późno się urodziłam, aby zobaczyć się z pierwszym zdobywcą Mt. Everestu. Spotkanie Jamlinga, którego książkę właśnie czytam, bardzo mnie ucieszyło.
Rozczulającym akcentem wiosennej wędrówki po himalajskich ścieżkach są jaki, ale przede wszystkim jaczki, jaczęta które z zagród wypełzają na dzikie pastwiska. Khumbu (tak się nazywa rejon położony u podnóża Mt. Everestu) jest jaczym rajem. Do tego jest pięknie - łąki, ale i rododendronowe drzewa są pełne kwiecia.
Wiosenny trekking jest długi. Trwa 16 dni. Aklimatyzacja jest dość powolna, ale niekiedy robimy sporo kilometrów schodząc. Zastanawiam się nieco nad zmianą trasy, która zaprojektowana jest tak, aby jak najwięcej przejść. Zobaczymy...
Cieszę się, że w Katmandu mieliśmy czas na spokojne zwiedzanie. Była chwila na samodzielne szwendanie się i zakupy. Zeszłej jesieni Katmandu oglądaliśmy w biegu i bardzo żałowałam, że taki obraz zaliczania atrakcji pozostawiłam w pamięci. Był to jednak czas mocno „kowidowy” i doszły dodatkowe atrakcje związane z testami.
Tym razem mieliśmy sporo czasu nawet w Pashupatinath, świątyni znanej i słynącej przede wszystkim z ceremonii pogrzebowych, czyli palenia zwłok. Idea i praktyka piękna, ale w obliczu tragedii ekologicznej, niezrozumiała. Pashupatinath to świątynia poświęcona jednemu z trzech głównych hinduistycznych bogów - niszczycielowi Sziwie. Przemierzając często boso tysiące kilometrów, pielgrzymują tu Sadhu, czyli asceci, i pozostają aż do śmierci. Odwiedziliśmy Sadhu w ich tymczasowym domu. Coraz mniej ich na ulicach, a przecież kiedyś byli znakiem rozpoznawalnym Katmandu. Miło mi było podarować chwilę z nimi uczestnikom wyprawy.
Czasami myślę o tych Sadhu. Jak oni widzą życie? Na pewno inaczej niż my - zabiegani, zapracowani, w gonitwie myśli. A oni... mają czas.
Zapraszam, zobaczcie zdjęcia z wiosennego trekkingu do jeziora Gokyo i bazy pod Mt. Everestem w Nepalu.
Opmerkingen